StoryEditor
Wywiady
14.04.2025 11:56

Katarzyna Fik, Inubi Personal Perfume: Warsztaty tworzenia własnych zapachów nie są rewolucją przeciwko perfumeriom sieciowym

Coraz więcej osób nie chce już pachnieć jak wszyscy – pragnie zapachu, który opowiada ich własną historię. W rozmowie z nami perfumiarka i edukatorka zapachowa Katarzyna Fik opowiada o rosnącej popularności perfum niszowych, potrzebie autentyczności i emocjonalnego podejścia do tworzenia zapachów. Tłumaczy też, dlaczego perfumy to nie tylko produkt, lecz forma sztuki – i co ma wspólnego odwaga twórcza z… paczulą.

Jakie trendy zauważa Pani obecnie na rynku perfum niszowych i jak wpływają one na zainteresowanie tworzeniem własnych zapachów?

W ostatnich latach obserwuję wyraźny zwrot ku indywidualizmowi i autentyczności w świecie perfum. Coraz więcej osób szuka zapachów, które są niepowtarzalne, oryginalne, a przede wszystkim – „ich własne”. Trend odchodzenia od masowości i komercyjnych kompozycji na rzecz niszowych, często eksperymentalnych perfum sprawia, że ludzie stają się bardziej świadomi i ciekawi tego, jak powstają zapachy. To sprawia, że warsztaty tworzenia perfum cieszą się coraz większym zainteresowaniem – bo dają możliwość stworzenia czegoś osobistego, zgodnego z własnym gustem i emocjami. Uczestnicy warsztatów chcą nie tylko pachnieć wyjątkowo, ale też rozumieć, co noszą na skórze. 

Dla wielu osób jest to nie tylko twórcze doświadczenie, ale wręcz podróż w głąb siebie. Na moje warsztaty przychodzą osoby, które chcą odtworzyć na przykład zapach wakacyjnego sklepiku z pamiątkami, ulubionego ogrodu z dzieciństwa albo momentu tak ważnego, jak narodziny dziecka. Tworzą perfumy, które są osobistą opowieścią zamkniętą w nutach zapachowych. I to jest w tych warsztatach najcenniejsze – możliwość stworzenia zapachu, który naprawdę jest mój, opowiada moją historię i zachwyca właśnie mnie. 

W jakim kierunku, Pani zdaniem, rozwija się edukacja perfumiarska i co ją wyróżnia na tle innych rynków kreatywnych, jak np. moda czy design?

Edukacja perfumiarska zyskuje na znaczeniu, bo coraz więcej osób dostrzega, że tworzenie zapachu to forma sztuki na równi z malarstwem, modą czy muzyką. Pojawia się również przestrzeń do działania dla amatorów i pasjonatów, którzy chcą tworzyć bardziej intuicyjnie, z potrzeby serca.

To, co wyróżnia edukację perfumiarską na tle innych rynków kreatywnych, to jej zmysłowy, niematerialny charakter. Zapach jest ulotny, nieuchwytny, nie da się go „zobaczyć” — trzeba nauczyć się go czuć, rozumieć i opisywać językiem emocji i skojarzeń. To bardzo intymna, ale też wymagająca dziedzina, która uczy cierpliwości, uważności i pracy z pamięcią zapachową.

W przeciwieństwie do mody czy designu, które mocno opierają się na trendach wizualnych, perfumy bazują na osobistym doświadczeniu i przekraczają granice kulturowe. Edukacja w tym obszarze uczy nie tylko kompozycji zapachu, ale też wrażliwości — a to dziś ogromnie cenne.

Czy Pani zdaniem konsumenci stają się coraz bardziej świadomi składników w perfumach? Jakie ma to znaczenie dla twórców autorskich zapachów?

Zdecydowanie tak – świadomość konsumentów rośnie z roku na rok. Ważne jest pochodzenie składników, ich jakość, etyczne aspekty produkcji. Ludzie są ciekawi, co kryje się za zapachem, który noszą – nie tylko w sensie emocjonalnym, ale też dosłownym, chemicznym.

Dla twórców autorskich perfum to ogromna szansa, ale i odpowiedzialność. Pracując podczas warsztatów, widzę, jak ważna staje się transparentność – mówienie o tym, które składniki są naturalne, a które syntetyczne. To buduje zaufanie i przekłada się też na sam proces twórczy. Tworzenie zapachów staje się nie tylko artystycznym, ale też świadomym wyborem - kierunkiem, który łączy pasję, odpowiedzialność i edukację.

„Nie bój się ryzykować, ale uważaj na paczulę” – co stoi za tym sloganem?

Ten slogan to trochę mój żartobliwy manifest perfumeryjnej odwagi. Zachęcam uczestników warsztatów, by nie bali się eksperymentować – zaskakujące połączenia, nietypowe nuty czy łamanie klasycznych zasad może prowadzić do stworzenia naprawdę wyjątkowego zapachu. W perfumach, jak w sztuce, najpiękniejsze rzeczy często powstają z odwagi i intuicji.

A paczula? To taka kapryśna nuta w świecie perfum – ma bardzo charakterystyczny, ziemisty aromat, który potrafi zdominować całą kompozycję, jeśli użyje się go zbyt hojnie lub w niewłaściwym kontekście. Dlatego ostrzegam z przymrużeniem oka: „ryzykuj, ale miej respekt do paczuli”.

Za tym zdaniem stoi też szersza myśl: że tworzenie perfum to balans między wolnością a świadomością, pomiędzy impulsem a umiejętnością słuchania esencji, z którą się pracuje. I tego właśnie uczymy się wspólnie podczas warsztatów.

Czy warsztaty tworzenia własnych zapachów dla indywidualnych osób to zagrożenie dla producentów masowych i prztyczek w nos, czy może szansa na pogłębienie świadomości konsumenckiej?

Ja traktuję to raczej jako szansę niż zagrożenie. Warsztaty tworzenia własnych zapachów nie są rewolucją przeciwko perfumeriom sieciowym, ale ewolucją w kierunku bardziej świadomego, osobistego podejścia do zapachu. To trochę jak z kuchnią – fakt, że ktoś nauczy się gotować pyszny domowy posiłek, nie oznacza, że przestanie jadać na mieście. Ale będzie lepiej wiedział, co mu smakuje – i czego oczekuje.

Dla marek masowych to może być lekki prztyczek w nos – przypomnienie, że klienci mają nosy i chcą z nich korzystać świadomie. Że nie wystarczy znane nazwisko czy kampania reklamowa – liczy się prawdziwa jakość, autentyczność i emocje, które zapach wywołuje.

Z drugiej strony – im więcej osób zrozumie, jak powstaje zapach, ile wymaga pracy, wiedzy i wyczucia, tym większy będzie też szacunek dla samego perfumiarstwa, niezależnie od skali. Więc tak naprawdę – wszyscy na tym zyskujemy. A warsztaty? One po prostu budzą zmysły i przypominają, że zapach to coś więcej niż flakon na półce. Moje warsztaty tworzenia perfum to nie tylko ciekawa przygoda z zapachami. To okazja, żeby oderwać się od codzienności, pobudzić zmysły i wyrazić siebie w zupełnie nowy sposób. Każde stworzone na warsztatach perfumy stają się niepowtarzalnym odbiciem osobowości twórcy – to trochę jak malowanie zapachem. To doświadczenie, które na długo zostaje w pamięci i do którego chętnie się wraca. Ważne, że po warsztatach można powiedzieć: „Tak, to ja stworzyłam/stworzyłem ten zapach – właśnie dla mnie, przeze mnie i dokładnie taki, jaki miał być. I to jest w tym najlepsze.”

ZOBACZ KOMENTARZE (0)
StoryEditor
Wywiady
15.04.2025 08:52
Gabona stawia na K-Beauty. 12 nowych marek zadebiutuje na polskim rynku
Grzegorz Hryciuk, właściciel i Prezes Zarządu GabonaMateriał Partnera

Europejski rynek kosmetyczny czeka rewolucja. Ta nadchodzi z Azji. Polska firma Gabona stawia dziś na Koreę Południową, z której aż dwanaście marek lada dzień zadebiutuje na polskim rynku. O ich perspektywach i trendzie K-Beauty rozmawiamy z Grzegorzem Hryciukiem, właścicielem firmy Gabona dystrybuującej kosmetyki na ponad 70 rynków świata, oraz Trena, sklepu internetowego prowadzącego sprzedaż profesjonalnych kosmetyków i akcesoriów fryzjerskich w Polsce, Niemczech, Włoszech i Francji.

Gabona wprowadza właśnie do Polski nowe marki koreańskie. Czy to ma być świeży powiew na naszym rynku kosmetycznym?

Grzegorz Hryciuk: Korea Południowa stała się w ostatnich latach gigantem kosmetycznym. Ich marki zaczęły wyznaczać trendy i zyskały ogromną popularność nie tylko w Azji, ale także na rynkach zachodnich. Stawiają na wysoką jakość, przykładają dużą wagę do składu produktów, a także biorą odpowiedzialność za środowisko. W dużej mierze stawiają na naturalność, a przy tym są w atrakcyjny sposób „opakowane”. Mówię oczywiście nie tylko o opakowaniu sensu stricto, ale także o towarzyszącym im marketingu. W Gabonie bezustannie obserwujemy światowe trendy i staramy się w nich płynąć lub nawet je wyprzedzać. Stąd decyzja o tym, by zainwestować w produkty koreańskie. 

Jakie marki i grupy produktów znajdą się w waszej „koreańskiej” ofercie?

- Jest ich w sumie dwanaście. Są to: Atopalm, Athé, Axis-Y, Barulab, Coxir, Derma:B, Dr.Melaxin, ISOI, Lagom, One Day’s You, Real Barrier oraz Zeroid. Większość to producenci kosmetyków do pielęgnacji skóry, ale chociażby Athé specjalizuje się w tworzeniu wegańskich produktów do pielęgnacji ust. W ofercie jest szeroka gama produktów do skóry wrażliwej, atopowej, z trądzikiem, czy kremy zapobiegające starzeniu się skóry. Są to kosmetyki zarówno do rąk, balsamy do ciała, jak i maski pielęgnujące. Szeroka gama produktów, które, jak wierzę, zawojują europejskie rynki.

Czym wyróżniają się koreańskie kosmetyki, że zdecydował Pan właśnie taką grupę włączyć do oferty?

- Wraz z rosnącą świadomością ekologiczną, ważne stało się to, aby również firmy kosmetyczne działały odpowiedzialnie w stosunku do środowiska naturalnego. Coraz więcej osób zwraca uwagę na to, czy produkty są przyjazne dla zwierząt, czystości gleby oraz lokalnych ekosystemów. Koreańskie marki wyróżnia właśnie niezwykła dbałość w tym obszarze. Ważne również, by kosmetyki były pozbawione parabenów, olejów mineralnych, sztucznych barwników, bo nikt nie chce wcierać sobie w skórę czegoś, co długofalowo może mu zaszkodzić, a nie wzmocnić. Pod tym względem także koreańskie produkty wyróżniają się przejrzystością składu i wykorzystywaniem jak najlepszych komponentów przy produkcji. 

image
Materiał Partnera

Marki koreańskie uzupełnią Waszą ofertę, ale jako Trena posiadacie też marki własne. Jakie były powody ich uruchomienia, ile ich posiadacie i z których jest Pan najbardziej zadowolony?

- Trena to 110 marek i 5600 produktów. Działamy obecnie w czterech krajach i jesteśmy znaczącym dostawcą na rynku fryzjerskim w Europie. A dlaczego postanowiliśmy inwestować w marki własne? Jest kilka powodów. Przede wszystkim to pełna kontrola nad rozwojem i kształtowaniem danej marki. Budowanie jej jakości na podstawie własnych doświadczeń i sprawdzonych producentów, a także możliwość reagowania na trendy pod kątem nie tylko samego produktu, ale również jego wyglądu czy opakowania. Własne marki to także większa przestrzeń do elastycznego kształtowania cen oraz bezpieczeństwo biznesu w postaci samodzielności w budowaniu stanów magazynowych i uniezależnienia od konkurencji. Wreszcie ostatnim aspektem jest satysfakcja z tworzenia własnej marki, kreowania jej i udoskonalania. Obecnie w naszej ofercie znajduje się siedem marek własnych: Ecocera, Lacky Nails, Mimo, ilū, Kashoki, Lussoni oraz Zaa-zoo-laa.

Czy są plany poszerzenia asortymentu Treny lub uruchomienie kolejnej marki własnej? Jak chcecie rozwijać firmę w krótkiej i dłuższej perspektywie?

- Nie zatrzymujemy się i stale planujemy poszerzać ofertę. Teraz dodajemy do portfolio sprzedażowego kilka marek z rynku polskiego. Wprowadzamy także wspomniane marki koreańskie, w których widzimy ogromny potencjał. W planach mamy także poszerzanie asortymentu o produkty z Japonii oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Codziennie spływają ciekawe oferty, bo rynek pomimo dużego wyboru produktów wciąż jest otwarty na nowości. Nawet ostatnio otrzymaliśmy ciekawą propozycję od amerykańskiego brandu produkowanego w Chinach z wieloma komponentami z Nowej Zelandii. Już zajmuje się tym tematem nasz zespół Business Developmentu. Działamy szybko, obserwujemy trendy i wskazujemy klientom, które produkty i kategorie pozwolą im „wyprzedzić konkurencję”. Natomiast w kontekście naszych marek własnych szykujemy się do budowy asortymentu kosmetyków dla ilū, skierowanej do młodszej grupy klientów oraz Lussoni, bardziej profesjonalnych produktów.

A z kim jako Gabona współpracujecie?

- Gabona współpracuje z dystrybutorami, sklepami internetowymi, dużymi sieciami handlowymi, producentami oraz wieloma hurtowniami.  Oferujemy im szeroki asortyment profesjonalnych kosmetyków i akcesoriów, bo w ofercie mamy aż 70 marek. Długo by wymieniać, ale na pewno warto wspomnieć takie, jak Wella, Oréal Schwarzkopf, Tigi, Goldwell, Revlon, American Crew czy Max Factor lub Maybelline.

image
magazyn Gabona w podwarszawskich Jawczycach
Materiał Partnera

Do ilu krajów aktualnie sprzedajecie? Który z rynków jest dla Was najnowszy i czy są jeszcze kolejne rynki, na których chcielibyście zaistnieć? 

- Prowadzimy sprzedaż do ponad 70 krajów na świecie. Naszym największym rynkiem jest oczywiście Polska oraz liczne europejskie kraje jak chociażby Holandia, Wielka Brytania, Czechy, Niemcy, Francja, Włochy, Rumunia, Hiszpania, Litwa, Dania czy Grecja. Poza naszym kontynentem na znaczeniu zyskują Zjednoczone Emiraty Arabskie, Japonia i Hong-Kong. Chcemy wzmacniać swoją obecność na Bliskim Wschodzie, ale także w Stanach Zjednoczonych oraz Kanadzie, podobnie jak w przyszłości także w Afryce oraz Australii. 

Jakie są Wasze plany biznesowe na ten rok? Jakie nowe zakupy, akwizycje? Bo celem biznesu jest chyba ciągły rozwój i patrzenie przed siebie?

- Przypomnę, że w lipcu 2024 roku po wielu miesiącach rozmów i audytów udało nam się pozyskać jedne z najbardziej rozpoznawalnych marek na naszym rynku. Zakupiliśmy firmę Kadorna z takimi markami jak Ecocera, Lacky Nails, Zaa-zoo-laa. Ten ruch z pewnością zdecydowanie poszerza również nasze portfolio, dzięki czemu będziemy mogli zaoferować klientom znacznie więcej produktów wysokiej i sprawdzonej jakości, które są bardzo rozpoznawalne na naszym rynku.

Sporo w ostatnim czasie inwestowaliśmy, więc rozglądamy się również za dodatkowym zewnętrznym finansowaniem. Rozmawiamy z funduszami, bo mamy w toku działania w obszarze akwizycji, ale na ich finalizację trzeba jeszcze trochę poczekać. Chcemy się rozwijać międzynarodowo, między innymi na rynkach krajów Beneluksu, Francji, Hiszpanii i Włoch. Przyglądamy się też fińskiemu i rumuńskiemu rynkowi. Na każdym z nich mamy jasno określone swoje cele. Dziś jednak uwagę kierujemy ku Polsce i skutecznej sprzedaży produktów z Korei. 

image
Materiał Partnera

Na pewno pilnie śledzi Pan trendy, zmiany zachodzące w branży kosmetycznej. Czy jest możliwość, że producenci z Azji przegonią uznane koncerny zachodnie pod względem popularności i renomy kosmetyków? 

- Jeśli rynek kosmetyczny będzie zachowywał się i działał tak jak dziś branża automotive, to przede wszystkim chiński biznes kosmetyczny wyprze europejski w ciągu pięciu lat. Chińczycy zaczęli produkować naprawdę świetnej jakości kosmetyki za ułamek cen największych globalnych producentów, którzy, nie ukrywajmy, mają ogromne marże. Wyprodukować dzisiaj dobry towar nie jest wcale trudno i drogo. Trudniejsza jest promocja i sprzedaż, ale Azjaci się tego uczą i mają duży potencjał. Korea sama do końca nie wie, w którym kierunku zmierza w kontekście ekspansji na Europę. Co jakiś czas mocno rozpycha się na europejskim rynku, po czym robi krok w tył, a po jakimś czasie znowu próbuje wejść. Przez to mało kto zna same marki, popularna jest natomiast cała kategoria K-Beauty, bo to produkty świetnej jakości. Poprzez naszą nową koreańską ofertę będziemy chcieli to udowodnić.

image
Materiał Partnera
ARTYKUŁ SPONSOROWANY
ZOBACZ KOMENTARZE (0)
StoryEditor
Wywiady
11.04.2025 12:20
Bogusława Domańska, PPH BIM: Budżety marketingowe nie są abstrakcyjne – one muszą być wpisane w model biznesowy.
Bogusława Domańska

Bogusława Domańska to managerka do spraw rozwoju biznesu i marketingu z wieloletnim doświadczeniem; szlify zbierała między innymi w Verona Products Professional i Quiz Cosmetics, więc na branży kosmetycznej zęby zjadła. Wiadomościom Kosmetycznym udzieliła swojej opinii o tym, jakie błędy popełniają marki, które chcą zawojować rynek bez strategii.

Jakie błędy najczęściej popełniają firmy w pierwszych miesiącach prób wejścia na nowy rynek?

Najczęstszy błąd, który obserwuję, to przekonanie, że strategia skuteczna na jednym rynku automatycznie sprawdzi się na innym. To bardzo ryzykowne założenie, które może prowadzić do poważnych strat finansowych. Każdy rynek to unikalna mieszanka kultury, wartości i oczekiwań konsumenckich – i to szczególnie widać w segmencie produktów lifestyle’owych i estetycznych, takich jak kosmetyki czy pielęgnacja.

W tych kategoriach konsument nie kupuje wyłącznie funkcjonalności. On kupuje obietnicę – emocje, doświadczenie, styl życia. Dlatego jeśli marka nie podejdzie do nowego rynku z autentycznym zrozumieniem lokalnych motywacji zakupowych, bardzo szybko może stracić orientację.

Drugim częstym błędem jest kopiowanie gotowych modeli bez próby zbudowania relacji z lokalnym odbiorcą. Marki wchodzą z przekonaniem, że wystarczy przełożyć komunikaty 1:1, nie uwzględniając niuansów kulturowych, językowych czy konsumenckich. To najkrótsza droga do utraty zaufania.

Brakuje czasu na analizę, na poznanie rytmu rynku. Firmy chcą od razu „mówić”, zanim jeszcze zrozumieją, do kogo mówią i jakimi kanałami. Efekt? Komunikacyjny chaos i rozmyta tożsamość marki. A w sektorze, gdzie lojalność klienta buduje się przez emocje i spójność przekazu – to poważna bariera dla wzrostu i trwałej obecności.

Czy zdarza się, że zbyt duża wiara w unikalność produktu działa na niekorzyść firmy?

Zdecydowanie tak. I to bardzo często. Widziałam już wiele marek, które były tak zakochane w swoim pomyśle, że niemal zamknęły się na wszystko, co mówił rynek. Zamiast podchodzić do produktu z otwartym umysłem, dostosowywać się do potrzeb konsumentek i słuchać ich głosu, skupiały się na jednym – muszą udowodnić, że to, co oferują, jest najlepsze. Tylko że to nie jest sposób na budowanie relacji z klientem. Unikalność produktu to nie to, co my jako marka mówimy o sobie, ale to, jak klientka interpretuje naszą wartość.

Właściwa komunikacja, w której kluczowa jest pokora, otwartość i umiejętność słuchania, powinna być fundamentem każdej strategii. Przesadne skupienie na tym, że „nasz produkt jest wyjątkowy, bo my tak mówimy” może doprowadzić do odcięcia się od rynku. Kiedy marka nie potrafi zaakceptować konstruktywnej krytyki, albo kiedy zaczyna ignorować feedback, traci szansę na ewolucję i dopasowanie się do realnych potrzeb konsumentów.

Jakie symptomy wskazują na to, że firma zaczyna sama sobie podcinać skrzydła – mimo dobrego produktu czy usługi?

To zazwyczaj nie jest spektakularna porażka z dnia na dzień, tylko seria drobnych decyzji, które z pozoru wydają się racjonalne. Jednym z pierwszych sygnałów jest utrata klarowności: marka przestaje wiedzieć, do kogo mówi i co tak naprawdę reprezentuje. Próbuje zadowolić wszystkich – i w efekcie nie trafia do nikogo z pełnym przekonaniem. Zamiast budować swoją rozpoznawalność na mocnych filarach, zaczyna rozpraszać energię na zbyt szerokie portfolio, zmienne komunikaty i akcje „na próbę”.

Drugim, często mniej widocznym objawem, jest sposób, w jaki firma zarządza swoimi budżetami – zwłaszcza marketingowymi. Kiedy sprzedaż spada, naturalnym odruchem staje się: „wrzućmy więcej w promocję, zróbmy mocniejszą kampanię”. I o ile w odpowiednio zaplanowanym modelu to może mieć sens, o tyle w chaosie – często prowadzi to do wypalenia środków, bez realnego wpływu na zysk.

Spotkałam marki, które miały fenomenalne formuły i piękne historie, ale każdą kampanię traktowały jak jednorazowy „strzał” – bez analizy ROI, bez przemyślanego lejka sprzedażowego. Efekt? Po jednej większej akcji… nie było już z czego sfinansować kolejnej. Budżety marketingowe nie są abstrakcyjne – one muszą być wpisane w model biznesowy. Jeśli tego zabraknie, firma staje się zakładniczką własnych ambicji.

Dla mnie kluczowy jest zawsze moment, w którym zadajemy sobie pytanie: czy nasze działania promocyjne są reakcją na presję, czy częścią większej wizji? Bo jeśli to pierwsze – warto się zatrzymać, zanim nieświadomie podetniemy sobie skrzydła.

Na ile brak spójnej strategii komunikacji wpływa na niepowodzenie przy próbie wejścia na rynek?

Brak spójnej strategii komunikacji to poważne zagrożenie przy wejściu na rynek. Komunikacja to kręgosłup marki, nadający jej ton i tożsamość. Gdy jest niespójna, klientki nie wiedzą, co marka reprezentuje, a jeśli tego nie wiedzą – nie ufają.

Nawet najlepszy produkt nie przebije się przez hałas informacyjny, jeśli komunikacja nie jest klarowna. Zmieniający się ton, niejednolite przesłanie czy brak konsekwencji w przekazach sprawiają, że marka staje się nieczytelna. A marka, która nie buduje zaufania, ma mniejsze szanse na zdobycie lojalności swoich klientów.

Czy widzisz, że firmy często zbyt szybko skalują działania zamiast najpierw upewnić się, że mają stabilne fundamenty?

Tak, i to coraz częściej. Z zewnątrz wygląda to jak szybki sukces — nowe rynki, większa produkcja, mocny marketing. Ale jeśli nie ma solidnych fundamentów – przemyślanej logistyki, odpowiednio przygotowanego zespołu, elastycznych systemów – wszystko może się posypać. Skalowanie wymaga ogromnej dyscypliny operacyjnej. W branży beauty, gdzie lojalność konsumentek jest krucha, nie mamy drugiej szansy, jeśli zawiedziemy ich oczekiwania.

Jakie decyzje strategiczne, podejmowane z dobrymi intencjami, mogą się okazać brzemienne w skutkach przy próbie zdobycia miejsca na rynku?

Jednym z najtrudniejszych momentów dla młodej marki jest decyzja, czy i jak się dopasować do lokalnego rynku. Zbyt mocne kompromisy mogą spowodować, że zatracimy naszą tożsamość, a przecież to ona buduje lojalność. Innym ryzykownym ruchem jest rozbudowa portfolio na samym starcie — z intencją „bycia bardziej widoczną”. W praktyce to często kończy się nadmiarem kosztów, bałaganem w komunikacji i problemami z jakością. Czasem trzeba mieć odwagę powiedzieć „nie” – by móc powiedzieć „tak” temu, co naprawdę nas definiuje.

ZOBACZ KOMENTARZE (0)
15. kwiecień 2025 17:39