W drogerii Koliber w Bielsku-Białej, która kilka miesięcy temu zdobyła tytuł Drogerii Roku, artykuły chemiczne odpowiadają za jedną trzecią obrotów. – Mnie by się marzyła taka drogeria bez chemii, tylko z kosmetykami, bo wygląda lepiej i fajniej – zdradza Maria Chmielewska, właścicielka placówki. Ale w biznesie trzeba twardo stąpać po ziemi, o czym doskonale wie nasza rozmówczyni. – Gdybym kosmetykami zastąpiła produkty chemiczne, straciłabym część kupujących na rzecz konkurencji. Mam sporo stałych klientów, którzy wiedzą, że u mnie dostaną taki asortyment. Zresztą nie lubię sytuacji, gdy muszę mówić ludziom, że czegoś nie mam – tłumaczy detalistka.
Powód, by odwiedzić sklep
– Prowadzę sklep w modelu marketowym, dlatego dużą wagę przywiązuję do zróżnicowania asortymentu. Produkty chemiczne stanowią bardzo ważną grupę towarową i nie traktuję ich jako kategorii impulsowych – mówi Jerzy Guentzel, właściciel sklepu sieci Laboo w Chojnicach. Zdaniem prowadzącego kilka drogerii Grzegorza Nowickiego, chemia jest potrzebna, by oferta placówki była kompleksowa. – Ten towar ładnie się sprzedaje, a w małych miastach musi być jako uzupełnienie asortymentu, by klient chciał przyjść na większe zakupy – wyjaśnia pan Grzegorz. W jego placówkach chemia generuje około 20 proc. obrotów. – Drogerie w mniejszych miejscowościach mają dużo chemii i często proszą o więcej. Niektóre oferują większy wybór środków chemicznych niż kosmetyków – mówi Teresa Stachnio, wiceprezes sieci Drogerie Jasmin. Rozbudowaną ofertę chemiczną ma jedna trzecia placówek Jasmin. – O dużej roli asortymentu chemicznego w pozyskiwaniu klientów, może świadczyć fakt, że zajmują one coraz więcej przestrzeni w gazetkach promocyjnych sklepów, w tym również sieci drogeryjnych. Produkty codziennego użytku, np. popularny proszek do prania w dobrej cenie, to niewątpliwie powód, by odwiedzić sklep – dodaje Jerzy Guentzel.
Można wygrać z hipermarketami
– Chemia determinuje wizytę klienta w sklepie. Wejdzie, bo zapomniał płynu do mycia naczyń podczas zakupów w supermarkecie. Same kosmetyki nie byłyby zachętą do wizyty w drogerii, ale chemia, a zwłaszcza rzeczy pierwszej potrzeby, już jest – uważa Marcin Małysz, dyrektor operacyjny sieci drogerii Sekret Urody. Jak zgodnie potwierdzają nasi rozmówcy, chemia w drogerii jest kupowana najczęściej jako uzupełnienie koszyka z kosmetykami, ale istnieje grupa stałych klientów, którzy wpadają tu tylko po artykuły chemiczne. – Dobrze zaopatrzyłem ten dział, a duża część klientów przychodzi do mojego sklepu właśnie z myślą o zakupie środków czystości. Produkty chemiczne charakteryzują się naprawdę dobrą rotacją – mówi Jerzy Guentzel.
Jakiś czas temu drogerie Wispol, słynące z ogromnego asortymentu kosmetycznego, wprowadziły do placówki w Dębicy i dwóch Rzeszowie chemię gospodarczą.
– Ten model dobrze się sprawdził i myślimy o otwieraniu kolejnych takich punktów. Ale do tego musi być duża powierzchnia, powyżej 200 mkw., bo kosmetyki zajmują u nas przeciętnie 150 mkw. – tłumaczy Anna Grzyb z sieci Wispol. Z jej obserwacji wynika, że taki asortyment dobrze przyjmuje się w osiedlowych placówkach, ale nigdy w pobliżu handlu nowoczesnego.
– Chemia jest trudnym tematem ze względu na liczne promocje w super- i hipermarketach oraz dyskontach – zauważa Marcin Małysz. Choć w Polsce kanał nowoczesny odpowiada za zdecydowaną większość sprzedaży środków chemicznych, niektórzy klienci nie chcą lub nie lubią robić zakupów w takich placówkach. – W hipermarkecie człowiek zawsze skusi się na coś z promocji, czego nie planował kupować. Poza tym trzeba przejść przez wielką halę, znaleźć szukane produkty, stać w kolejce – to wszystko trwa. A dla wielu klientów kluczowy jest czas – chcą szybko zrobić zakupy i my na tym wygrywamy – zauważa Maria Chmielewska. Jak dodaje Leszek Rzeszótko, dyrektor ds. rozwoju sieci Drogerie Polskie, chemia non stop ma klienta.
Paweł Drewnowski, dyrektor generalny sieci Jawa uważa, że wyraźny powrót chemii domowej do drogerii wynika z tego, że nie ma już dysproporcji cenowych pomiędzy nimi a innymi formatami handlu. – Kiedyś hipermarkety oferowały wyraźnie niższe ceny niż drogerie, dziś te różnice nie występują. Poza tym chodzi o wygodę robienia zakupów, atmosferę, zaoszczędzony czas. Konsumenci wolą kupować w sklepach, do których jest im bliżej, gdzie szybciej i wygodniej robi się zakupy – tłumaczy Paweł Drewnowski. Jego zdaniem kluczowe znaczenie ma też rozwój chemicznych marek własnych dyskontów. – Producenci, jeśli nawet są obecni w dyskontach ze swoimi brandami, to w bardzo ograniczonym asortymencie. To do drogerii konsumenci idą po marki, które znają, tu szukają też nowości – mówi Paweł Drewnowski.
To może być strzał w dziesiątkę
Za posiadaniem chemii w drogerii przemawia również fakt, że producenci, zarówno polscy, jak i zagraniczni, bardzo wspierają ten asortyment, także w tzw. kanale tradycyjnym. – Podstawowe rzeczy, które najbardziej przyciągają klientów, to proszki do prania, płyny do płukania tkanin i do zmywania naczyń – wylicza Marcin Małysz. Magdalena Poremba, kierowniczka drogerii Wispol w Dębicy uważa chemię
(20 proc. asortymentu) za strzał w dziesiątkę. W sklepie w centrum miasta ludzie robią często zakupy pierwszej potrzeby, a te produkty odpowiadają za jedną czwartą obrotów. Z płynów do płukania jedną z najlepiej sprzedających się marek jest E. W przypadku płynów do naczyń są to Ludwik i Fairy, a ze środków do prania – Persil, Vizir oraz Kokosal. – Dobrze radzą sobie polskie marki – m.in. te należące do firmy Gold Drop czy Zakładów Chemicznych Unia. Ich cena jest wyraźnie niższa, a jakością wcale nie odbiegają od zachodnich marek. W sklepie mamy przekrój całego asortymentu, od produktów ekonomicznych po premium – opisuje Magdalena Poremba. Zdaniem Grzegorza Nowickiego rodzimymi markami handluje się łatwiej niż koncernowymi.
– Polscy producenci chętniej zgadzają się na akcje promocyjne, no i cena jest zawsze atrakcyjniejsza. Z kolei wielkie koncerny lepiej odpowiadają na rynkowe trendy – twierdzi Nowicki.
Nasi rozmówcy podkreślają, że z chemią trzeba pracować. – Na rynku ciągle pojawiają się kolejne nowości, a część z nich jest szeroko reklamowana. Niektórzy klienci, zwłaszcza starsze osoby, wolą często skorzystać z porady personelu – zauważa pan Grzegorz. Według Marii Chmielewskiej każdy towar ma swojego klienta, trzeba tylko na niego poczekać. – Dużo osób staje przed ścianą i nie wie co wybrać. Trzeba im pomóc, zapytać do czego szukają produktu i doradzić – przekonuje detalistka z Bielska-Białej.
Są też wady
Choć artykuły chemiczne odpowiadają przeciętnie za 20-30 proc. obrotu drogerii, ten asortyment ma swoje wady. – Marże są wyraźnie niższe niż na kosmetyki. Poza tym są to produkty objętościowe, zajmujące znacznie więcej miejsca – zauważa Maria Chmielewska. Według naszych rozmówców marże na produkty chemiczne potrafią być dwu-, a nawet trzykrotnie niższe niż na kosmetyki. Do tego dochodzą wyższe koszty logistyki. Chemia rotuje szybciej, więc trzeba poświęcić jej więcej uwagi – częściej sprawdzać stany na półkach i robić zamówienia. Do zachodzących zmian przystosowali się już dystrybutorzy. – Kiedyś byli tylko kosmetyczni, a teraz mają pełną ofertę chemiczno-kosmetyczną. Navo miało rozdzieloną dystrybucję tych wyrobów, ale ostatnio je połączyli – mówi Grzegorz Nowicki.
Na chemii zarabia się mniej także dlatego, że w przypadku kosmetyków siła marki ma większe znaczenie. Większość konsumentek będzie wolała umyć włosy lepszym i droższym szamponem, a naczynia tańszym płynem, niż na odwrót. – Kłopot w tym, że nie chcemy sprzedawać tych tanich produktów. Na droższych zarabia się lepiej – przyznaje jeden z naszych rozmówców. Dlatego w drogeriach stosuje się łączone sprzedaże – np. do niskomarżowego proszku dodawany jest lepiej marżowy płyn do płukania. – Dla drogerii mniej opłacalne jest robienie promocji na chemię niż na kosmetyki – kończy Marcin Małysz.
Mimo to nie brak placówek, które z tego asortymentu żyją. Pani Agnieszka Szwed, właścicielka drogerii Koliber w Kobierzycach, uczciwie przyznaje, że mimo szerokiego asortymentu kosmetycznego, to chemia daje jej utrzymanie, odpowiadając za dwie trzecie sprzedaży. – Wbrew pozorom na chemii nadal można dobrze zarabiać – przekonuje detalistka. Trzeba tylko dać temu asortymentowi szansę.
Sebastian Szczepaniak
Cyber Monday, największy dzień zakupów w sieci, przeszedł do historii jako prawdopodobnie rekordowy. Już o godzinie 18:30 w poniedziałek klienci wydali około 8,7 miliarda dolarów, a dane Adobe Analytics wskazują, że wieczorne godziny szczytu miały przynieść jeszcze większe wyniki.
Pierwsze dane z Cyber Monday 2024 wskazują, że konsumenci wydawali średnio aż 15,7 miliona dolarów na minutę między godziną 20:00 a 22:00. Całkowita kwota wydatków w ten dzień osiągnęła 13,2 miliarda dolarów, co oznacza wzrost o 6,1 proc. w porównaniu z rokiem 2023. Tak dynamiczny wzrost sprzedaży online sprawił, że tegoroczny Cyber Monday jest na dobrej drodze do zapisania się jako największy dzień zakupowy w sieci w historii.
Nie tylko Cyber Monday, ale i Black Friday przyniósł imponujące wyniki. Jak wskazuje Mastercard SpendingPulse, całkowite wydatki w Czarny Piątek wzrosły o 3,4 proc. rok do roku, osiągając 10,8 miliarda dolarów. Z kolei dane Adobe Analytics pokazują, że wzrost sprzedaży online w Black Friday wyniósł aż 14,6 proc., w porównaniu do skromnego 0,7 proc. wzrostu w sklepach stacjonarnych. To dowód na to, że konsumenci coraz częściej wybierają wygodę zakupów online.
Prognozy dla całego sezonu świątecznego również wskazują na dalszy wzrost sprzedaży. Narodowa Federacja Handlu Detalicznego przewiduje wzrost sprzedaży w sklepach stacjonarnych o 2,5 proc. oraz jeszcze większy, 3,5-procentowy wzrost zakupów online. Wyniki Cyber Monday i Black Friday zdają się potwierdzać te szacunki – konsumenci planują zakupy z wyprzedzeniem, korzystając z mobilnych i komputerowych platform, które oferują większy wybór i wygodę.
Czytaj także: Black Friday, Black Week: Drogerie i sklepy marek kosmetycznych zachęcają nawet 80 proc. rabatami
Dlaczego w Europie zabroniono pisania nam, że coś jest biodegradowalne albo, że kosmetyk nie zawiera SLS? Zabijamy biurokracją własną produkcję, a wpuszczamy na rynek kompletnie niesprawdzone kosmetyki przez platformy bazarowe. Rynek produktów ekologicznych wymaga przejrzystych zasad, które będą obowiązywały wszystkich – mówi Kamilla Stańczyk, prezes i współtwórczyni firmy Eco & More w naszej rozmowie o produktach naturalnych i ekologicznych.
Czy Pani zdaniem to, że produkt/kosmetyk jest naturalny, jest dziś przewagą rynkową czy normą?
Myślę, że nie jest to już przewaga, to podstawa. Obecnie hasło naturalności jest stosowane przez wszystkich i wszędzie. Konsumenci tego wymagają, więc firmy tak właśnie określają swoje wyroby.
Konsumenci wymagają, ale czy wierzą w deklaracje marek?
Konsumenci wierzą w autentyczność, która jest niezwykle ważna. Uważam, że bardziej wierzą deklaracjom małych marek (lub lokalnych), wierzą właścicielom i lubią widzieć twarz konkretnych osób za produktami, lubią widzieć inicjatywy, ale nie wiedzą dokładnie, co oznacza sam kosmetyk naturalny, bio, eko, organic.
Czyli naturalny, ekologiczny to są tylko modne hasła, za którymi podążamy, ale bez większej świadomości?
To zależy. Kiedy odniosę się do konsumentów z naszej grupy odbiorczej, mogę powiedzieć, że są to osoby już wyedukowane i bardzo świadome. W naszej dystrybucji bezpośrednio do konsumenta lepiej sprzedają się produkty certyfikowane, dobrze opisane, ze szczegółami podające składy, kraj pochodzenia, certyfikaty, badania. Wcale nie sprzedają się najlepiej masowe marki.
Mamy w ofercie także tzw. naturalne produkty, ale sprawdzamy je pod względem składu, weryfikujemy, co jest w tych 2–3 proc., które według normy ISO16128 określają procent zawartość składników naturalnych. Sprawdzamy opakowania, ślad węglowy, wymagamy od naszych dostawców pełnej informacji BDO, co naprawdę czasami sprawia, że jesteśmy traktowani jak szaleńcy. Wielu producentów na świecie twierdzi, że to wymysły i jakieś lokalne polskie widzimisię.
Szczerze mówiąc, prawdziwie ekologiczny kosmetyk... Cóż, to taki, którego nie ma. Po prostu trzeba mniej kupować, mniej wyrzucać, rozumieć konsekwencje, rozumieć relacje między ekosystemem a organizmami, czuć empatię, czuć sprawczość, być odpowiedzialnym. Same trudne rzeczy.
Jednak ciągle dostajemy badania, z których wynika, że konsumenci są gotowi zapłacić więcej za kosmetyk przyjazny planecie, ekologiczny, naturalny – tu określenia stosowane są zamiennie. Czy to tylko deklaracje?
Niewielka grupa klientów zapłaci więcej za kosmetyk ekologiczny. Tak, to prawda. Ci klienci są świadomi, wierzą certyfikatom, spróbowali może już tych jakościowych produktów albo po prostu się boją – tak jest w przypadku rodziców malutkich dzieci. Boją się, że niesprawdzony produkt za 5 złotych przyczyni się do uszczerbku na zdrowiu dziecka lub sprawi kłopot, z którego trudno będzie wyjść.
Co do osób dorosłych i ich własnej pielęgnacji, to uważam, że nie ma masowego zrozumienia, co znaczy stwierdzenie z badań konsumenckich „uwzględniać ekologię przy zakupie produktów kosmetycznych". Każdy ma swoją wizję, na czym polega ta ekologia. Potrzebujemy rozumieć konsekwencje swoich działań, a to wymaga edukacji. Nasze dzieci będą to rozumiały, my nie za bardzo.
Znam wiele osób, które powiedziały mi, że spróbowały szamponu w kostce, ale on nie działał, ciężko się mydlił, włosy były suche i brzydkie, poza tym to mydło pomyliło im się zaraz z mydłem do ciała i już nie chcą takiej ekologii. Inna osoba stwierdziła, że te ekologiczne produkty nie działają, bo nie ma efektu błyszczącej tafli włosów jak w reklamie.
Wielu konsumentów podąża za hasłami: „plastik do opakowań naszych produktów jest wydobywany z oceanu" albo „ratujemy żółwie", albo „posadziliśmy drzewa". Natomiast kiedy przychodzi do decyzji przy półce, kierują się ceną lub konkursem, w którym do wygrania jest wycieczka, na którą polecą… samolotem. To wszystko jest ludzkie, lubimy czuć się dobrze z naszymi decyzjami, nasze dobre samopoczucie to nie tylko kwestia masażu szyi czy sensualnej kąpieli, ale też potrzeba poczucia, że spełniło się dobry uczynek. A przecież spełniło się. Drzewa posadzone.
Sarkazm. Czuję i rozumiem. Jak dużym problemem dla branży kosmetycznej jest więc zjawisko greenwashingu?
Myślę, że tylko w niewielu przypadkach to celowe działanie. Naprawdę z natury nie lubimy oszukiwać innych, bo źle się z tym czujemy – w większości przypadków oczywiście. Przepisy zmieniają się tak szybko, że dość trudno za nimi nadążyć. Co właściwie uważać za greenwashing, a czego nie?
Tak jak mówiłam wcześniej, większość producentów ma teraz „naturalne" produkty, bo tego chce rynek, więc jak wyróżnić się z szumu komunikacyjnego? Prawdziwe USP byłoby wtedy, gdyby można było napisać na opakowaniu: „nie zawiera SLS", „produkt bez oleju palmowego" – co można napisać na żywności – „składniki biodegradowalne".
Marka kosmetyczna, jak każda inna, stawia sobie jakąś misję, jakąś wizję świata, który chce kreować. I może jej wizją są produkty bez SLS? Dlaczego nie może tego zakomunikować? Dlaczego nie może powiedzieć, że używając jej szamponu na łódce, na morzu, ograniczymy wypływ substancji przyczyniających się do zanieczyszczeń, takich jak silikony będące mikroplastikiem?
Jakie obszary Pani zdaniem wymagają więc uporządkowania w kontekście produktów naturalnych, ekologicznych w formułach, opakowaniach, aby konkurencja na rynku stała się uczciwa?
W żywności jest to całkiem dobrze określone, jest „zielony listek" i są dobre standardy. Teraz opracowywane są też koncepty związane z pakowaniem zdrowej żywności i z jej cyklem życia, np. daty ważności. W kosmetykach także powinny powstać przejrzyste zasady. Ja opieram się na ekologiczności produktów z certyfikatem grupy Cosmos oraz na zrozumieniu, jak produkt powstał i co się z nim stanie po zużyciu. Uczę się cały czas.
Lawenda z upraw ekologicznych ma inne właściwości niż lawenda z pestycydami. Wiemy coraz więcej o długofalowym wpływie substancji na nasz organizm i na przyrodę. Dogadajmy się co do standardów dla całej Unii Europejskiej, a nie działajmy w jednym kraju tak, a w drugim inaczej.
Co więcej, chrońmy nasz rynek przed napływem niesprawdzonej oferty kosmetycznej z Temu, Aliexpress itp. Nikt nie zakazuje produkcji w Chinach, Indiach, Wietnamie, Korei, ale bądźmy konsekwentni w dopuszczaniu niezbadanych kosmetyków na nasz rynek.
Czy Pani zdaniem największe sieci drogeryjne mogłyby mieć swój udział w uporządkowaniu ekologicznych standardów w kosmetykach, czy wprost przeciwnie – to one wprowadzają na rynku zamieszanie poprzez nie do końca zdefiniowane swoje projekty, czy ich niejasne zasady, np. oznaczanie i promowanie produktów jako ekologicznych, naturalnych, choć takie nie są?
Drogerie już mają swój udział w kształtowaniu postrzegania przez konsumenta naturalności vs ekologiczności. Proszę wejść do którejkolwiek większej drogerii. Na pewno będzie tam półka „Produkty naturalne". A potem proszę sięgnąć po kosmetyki, które tam stoją. Na 10 marek może jedna ma certyfikat i raczej nie będzie to marka polska. Dosłownie dwa wyjątki na masowym rynku mają certyfikaty, i to na wybrane linie produktowe. I ja rozumiem to podejście, po prostu produkty ekologiczne nie sprzedają się tak dobrze na masowym rynku jak produkty tzw. naturalne, bo normalnie są droższe (chociaż patrząc na liczby, to inflacja w produktach konwencjonalnych jest wyższa niż w produktach certyfikowanych).
A nasza rozmowa jest o tym, co to właściwie znaczy to „naturalne" vs „ekologiczne". I nadal nie wiemy.
Drogerie to biznesy i nie one są od kreowania zasad na rynku, lecz ustawodawca. I tak już teraz producenci, dystrybutorzy, sieci handlowe, drogerie robią w tym temacie więcej niż rządzący, którzy nie mogą dogadać się co do butelek, a co dopiero czy lawenda powinna być z upraw eko czy nie, żeby kosmetyk nazwać ekologicznym.
Obecnie największe sieci i drogerie w swoich „formatkach" mają coraz częściej pole związane z certyfikatami. Wegańskość, grupa Cosmos, olej palmowy, kraj pochodzenia, alergie, bioplastik, niewycinanie lasów i wiele innych. To jest świetne oddolne działanie i myślę, że jako konsumenci chcemy mieć po prostu wybór i móc sobie sortować produkty nie tylko po sposobie używania, ale może też po kraju pochodzenia, certyfikacie, składnikach. To jest wielki projekt i sama próbuję go u siebie wdrożyć w sprzedaży B2C i B2B. A jednej bazy danych nie ma.
Może jest to więc plan na start-up, który zaciągałby rejestry produktów z organizacji typu Ecocert, Vegan Society i po wpisaniu kodu EAN wpinał taki filtr do platformy online? Na opakowaniu certyfikat musi być, tylko skąd wiadomo, że jest prawdziwy? Ostatnio Dominika Chirek @naturalnieproste obnażyła jedną polską firmę, która umieściła logo Ecocert, nie mając do niego prawa. Zakończę niepokojąco: Jak tu się odnaleźć w gąszczu tych obrazków?